czwartek, 20 lutego 2014

Film: Modlitwy za Bobby'ego

I know now why God didn't heal Bobby. He didn't heal him because there was nothing wrong with him.



Niezwykła historia przemiany matki, w życiu której wiara zajmowała miejsce fundamentalne. Aż do chwili tragedii, której żniwo odebrało jej syna.

Post dla tych, którzy widzieli produkcję, bowiem w pełni zdradza treść filmu.

          Homoseksualizm to grzech. Homoseksualiści zostaną skazani na wieczne potępienie. Jeśli zechcą się zmienić, można ich wyleczyć ze zła. Jeśli odrzucą pokusę znów będą normalni. Gdyby tylko spróbowali jeszcze trochę, gdy się za pierwszym razem nie uda. To wszystko powtarzałam mojemu synowi Bobby'emu, kiedy odkryłam, że jest gejem. Kiedy powiedział mi, że jest homoseksualistą, mój świat się zawalił. Robiłam wszystko, żeby go wyleczyć z tej choroby. 8 miesięcy temu, mój syn skoczył z mostu i zabił się. Głęboko żałuję mojego braku wiedzy o gejach i lesbijkach. Teraz wiem, że wszystko czego mnie nauczono, to bigoteria i odczłowieczające oszczerstwa. Gdybym poszerzyła swoją wiedzę o to co mi powiedziano, gdybym słuchała syna kiedy otwierał przede mną serce... Nie stałabym dziś przed wami pełna żalu. Wierzę, że Bogu podobała się łagodna i kochająca natura Bobby'ego. W oczach Boga liczy się tylko miłość i dobro. Nie wiedziałam, że za każdym razem, gdy powtarzałam o wiecznym potępieniu gejów, mówiłam o Bobbym. Gdy wypominałam chorobę, perwersję i zagrożenie dla naszych dzieci, niszczyłam jego poczucie własnej wartości i samoocenę. W końcu jego duch się załamał i nie było dla niego ratunku. To nie z woli Boga, Bobby wspiął się na poręcz mostu nad autostradą i skoczył pod koła ciężarówki, która na miejscu go zabiła. Śmierć Bobby'ego była bezpośrednią konsekwencją ignorancji jego rodziców i lęku przed słowem "gej". Chciał być pisarzem. Nikt nie powinien był mu odebrać nadziei i marzeń, ale tak się stało. Tam gdzieś w waszych kongregacjach siedzą dzieci podobne do Bobby'ego. Bez waszej wiedzy słuchają waszego Amen. Ich modlitwy zanoszone do Boga o zrozumienie, akceptację i waszą miłość. Ale wasza nienawiść, niewiedza i strach przed słowem "gej" uciszy ich modlitwy. Zanim powtórzycie Amen w domu i miejscu kultu, zastanówcie się. Pamiętajcie. Dziecko słucha.  

Powyższe słowa wypowiedziała Mary Griffith podczas swojej przemowy, 8 miesięcy po śmierci syna homoseksualisty.
Modlitwy za Bobby'ego to dramat biograficzny, zainspirowany prawdziwą historią Bobby'ego Griffitha, która została opisana w powieści autorstwa Leroy'a Aaronsa z 1995 r. pod tym samym tytułem. Tragiczne wydarzenia filmu zapowiada już jego początek.



          Bob jest gejem, ale nie może żyć w zgodzie z własną naturą z powodu fanatyzmu religijnego swojej matki. Początkowo próbuje być normalny. Koło niego kręci się miła dziewczyna, ale kiedy chce ona posunąć się o krok dalej, chłopak zaczyna czuć się nieswojo. Gdy uzmysławia sobie, iż woli mężczyzn, zaczyna myśleć o samobójstwie, jednak wycofuje się - gdyż, jak głosi Biblia - byłoby to grzechem. Swoją tajemnicą dzieli się z bratem, prosząc go o dyskrecję. Ten jednak w trosce o Bobby'ego mówi o wszystkim matce. Od tej chwili w domu rodziny Griffithów, w której nawet żarty stanowiące aluzje do gejów są nie na miejscu, rozpętuje się prawdziwe piekło. O ile ojciec i rodzeństwo jakoś próbują pogodzić się z nową wiadomością i starają się wspierać chłopaka, o tyle matka, dla której Biblia jest podstawą egzystencji, traci grunt pod nogami.
Akcja rozgrywa się wokół dwóch postaci, a każde z nich toczy podwójną walkę. Bob próbuje poradzić sobie z własną seksualnością, której nie może swobodnie wyrażać z powodu konserwatywnych poglądów głęboko wierzącej matki. Jego walka z demonami wewnętrznymi szybko przekształca się więc w walkę z samą Mary, która w żaden sposób nie akceptuje homoseksualizmu syna, uznając go za grzesznika. Z chwilą gdy poznaje ona prawdę, jej poukładany świat i ład moralny legną w gruzach. Robi wszystko, by zwalczyć odmienność syna. Jej zdaniem nie wolno grzeszyć w tak obrzydliwy sposób, jeśli cała rodzina po śmierci chce być razem w Królestwie Niebieskim.



          Zauważmy, że Bob nie obnosi się ze swoją orientacją. Wstydzi się jej, prosi rodzinę o dyskrecję, nie bierze udziału w paradach równości. Przede wszystkim sam nie akceptuje własnej seksualności.  Psychiatrze mówi, że nie chce być taki. Uczestniczy aktywnie w spotkaniach wspólnoty prezbiteriańskiej, za radą matki, by skorzystał z pomocy kościoła. 
Jest trochę zniewieściały. Mary wytyka mu kobiece odruchy, np. sposób w jaki trzyma rękę czy styl ubierania się. Kobieta zachęca syna, by modlił się gorliwie, a wtedy Bóg go "uleczy" z choroby, bo w takich kategoriach Mary postrzega homoseksualizm. Jest przekonana, że modlitwa i wiara mogą wszystko zmienić. Sypie wyrywkowo cytatami z Biblii - mówi że mężczyźni dopuszczający się cielesnych bezeceństw z innymi mężczyznami, zostali ukarani śmiercią i skazani na wieczne potępienie. 
Trzeba starać się zrozumieć bohaterkę i jej przerażenie. Żaden rodzic nie chciałby, aby jego dziecko było homoseksualne. Podobnie jak żadne dziecko nie chciałoby usłyszeć: "Nie będę miała syna geja/córki lesbijki". W takich sytuacjach obu stronom wali się świat.

          Kobieta w duchu miłości rozpoczyna reedukację syna, zapisując na karteczkach ważne przekazy z Pisma Świętego i rozwieszając je w całym domu, by pomóc Bobby'emu w walce z grzeszną naturą. Modli się nad nim w nadziei, iż wreszcie przejrzy on na oczy. Wierzy, że to szatan próbuje zwieść jej syna. Umawia go z dziewczyną ze swojej niedzielnej szkółki. Zapisuje na wizyty psychiatryczne, ufając, że lekarz uczyni go zdrowym heteroseksualistą. Tymczasem Boba zaczyna ciągnąć do klubów gejowskich, miejsc gdzie mógłby poczuć się sobą. W pewnym momencie nie wytrzymuje napięcia i udaje się tam. Pierwszy pobyt napawa go lękiem i Bobby szybko wychodzi. Na tym jednak nie koniec. Szybko zdobywa nowych znajomych, transwestytów, którzy nawet odwiedzają go w domu. Mary jest w szoku, myślała że jej syn zdrowieje. Gdy działania matki nie odnoszą skutku, jest coraz gorzej, w rodzinie panuje coraz większa niezgoda i napięcie. Nie ma już mowy o dawnej sielance rodzinnej. Bob spada coraz niżej. Rzuca szkołę, rezygnuje z planów pójścia na studia. Odsuwa się od rodziny. 

          Zadziwiająca jest postawa ojca, który biernie akceptuje homoseksualnego syna. Zwykle to ojciec wyrzeka się dziecka (zwłaszcza syna geja), a matka jest stroną bezwarunkowo akceptującą własne dziecko, łatwiej godzi się z jego odmiennością. W tym filmie jest odwrotnie. Mężczyzna ma więcej zdrowego rozsądku (mówi synowi: w realnym świecie nie ma miejsca na marzenia). Postawa żony zaczyna go męczyć, zauważa, że kobieta wariuje. 
Ojciec oraz rodzeństwo nie odtrącają chłopaka. Syn jednak opuszcza dom, żywiąc nadzieję, że matka kiedyś go zrozumie i zaakceptuje. Z ulgą wyjeżdża do Portland do kuzynki - jedynej osoby, która stoi po jego stronie i okazuje mu zrozumienie i prawdziwe wsparcie. Dziewczyna wprowadza go w świat imprez, gdzie Bob poznaje atrakcyjnego świadomego własnej seksualności geja, z którym szybko nawiązuje bliską relację. Mary mówi wprost Bobby'emu, iż nie chce nic wiedzieć o związku syna. Blokuje się. Skoro nic się nie zmienia, nie chce rozmawiać. Bob za radą chłopaka stawia ultimatum: albo matka zaakceptuje go takim jakim jest albo ma o nim zapomnieć i nie będzie miała odtąd syna. W przypływie emocji Mary wybiera drugą opcję. Po nieudanych próbach wyplenienia z syna homoseksualizmu, odwraca się od Bobby'ego, jest nieugięta i zawzięta.  Nawet nie żegna się z nim, nie wiedząc, że widzi go po raz ostatni. Wyrzeka się go i choć bardzo cierpi z tego powodu, nie wyciąga do niego ręki. Jedyne na co potrafi się zdobyć jest przesłanie synowi na urodziny broszurek na temat AIDS.



Dawid spędza z Bobem czas, dobrze go traktuje, ale nie ogranicza się w swoich relacjach, nie angażuje się w relację z Bobem, co z pewnością byłoby potrzebne chłopakowi. Zagubiony Bob nie może się pogodzić z postawą matki - czuje się przeklęty, coraz bardziej zapada się w otchłań bez dna. Gdy matka zanosi modlitwy do Boga, by oczyścił serce Bobby'ego z grzechu, w tym czasie jej syn będąc u kresu sił psychicznych, tuż przed swoją ostateczną dramatyczną decyzją próbuje skontaktować się z Davidem, chce z nim porozmawiać, darząc go zaufaniem, liczy na jego wsparcie. Na próżno. W efekcie zachłyśnięcie się wolnością i rozczarowanie związkiem prowadzi do tragedii. 
          Nie ulega wątpliwości, że Bob jest słaby psychicznie - a w tym kryzysie emocjonalnym zostaje zupełnie sam. Ktoś mógłby powiedzieć - przecież ludzie przeżywają poważniejsze bardziej traumatyczne problemy - śmierć bliskiej osoby, brutalny gwałt, poważne choroby - a jednak stawiają im czoła i nie podejmują decyzji o samobójstwie. Bobby to młody chłopak, który wychowany został w głęboko wierzącej rodzinie, w duchu nauk Kościoła Prezbiteriańskiego, nie zna on innej perspektywy postrzegania homoseksualizmu, bo potępienie dla odmienności zakorzenione w nim przez konserwatywną matkę ciąży nad jego psychiką w sposób destrukcyjny. Wszelka próba dialogu kończy się fiaskiem. Nie radząc sobie z własną tożsamością i zinternalizowaną homofobią, coraz bardziej się alienuje, zatraca w poczuciu bezradności i depresji, co prowadzi go do samobójstwa. Prawda jest banalna. Gdyby nie został osamotniony i odtrącony przez matkę, gdyby nie musiał walczyć o akceptację i żyć z poczuciem winy bycia gorszym, grzesznym synem, gdyby nie musiał tłumić własnej seksualności, nie doszłoby do tragedii. Między matką, a synem zabrakło dialogu. Nie było rozmowy.
Żałosne kazanie księdza na pogrzebie chłopaka trafnie kwituje kuzynka Bobby'ego (choć mało jej w filmie, jest tam jedyną osobą o otwartym umyśle): Pozwoliliście, by Bobby'ego potępił ktoś kto go nie znał. Po burzliwej rozmowie z dziewczyną Mary nie jest w stanie złożyć rąk do modlitwy.... Kobieta cierpi. Mąż również, ale po cichu. Brat Bobby'ego także bardzo mocno przeżywa jego utratę. Czuje się winny.



          W obliczu śmierci syna Mary przechodzi totalną głęboką wewnętrzną metamorfozę. W trakcie filmu jesteśmy świadkami jej skomplikowanych zmagań wewnętrznych na różnych etapach. 
Dotychczas opierając swoje życie wyłącznie na wierze, teraz przede wszystkim szuka wyjaśnień i odpowiedzi na nurtujące ją pytania, co prowadzi ją do zakwestionowania wyznawanych przez nią dotąd poglądów. Zaczyna negować dogmaty i własną wiarę oraz interpretacje Pisma Świętego poczynione przez kościół. 
Wie, iż jej syn był dobrym człowiekiem i nikogo nie skrzywdził. Dlaczego więc miałby zostać potępiony przez Boga i po śmierci być skazanym na wieczny pobyt w piekle? Mary stawiając pytania, początkowo szuka odpowiedzi nie w sobie, nie we własnym zachowaniu, ale nadal w Biblii - rozmawia z księdzem, który uświadamia jej, że Biblia ma wiele interpretacji i trzeba pamiętać o tym, że była tworzona w dawnych czasach, zupełnie odmiennych od czasów współczesnych. 

Mary:  W księdze kapłańskiej napisano, że mężczyzna nie będzie obcował z mężczyzną bo to jest obrzydliwość.
Ksiądz:  W tamtych czasach nie oznaczało to grzechu, tylko nieczystość.
Mary:  W rozdziale 20 za obcowanie z mężczyzną obu karano śmiercią.
Ksiądz:  To samo dotyczyło cudzołożników i nieposłusznego dziecka. Nie rozumiemy dosłownie Pisma Świętego. W księdze powtórzonego prawa napisano, że należy ukamienować kobietę, która nie jest dziewicą w dniu ślubu.
Mary:  Czy można interpretować Biblię jak się chce?
Ksiądz:  Nie. Ale Biblię napisali zwykli śmiertelnicy. Interpretacja odzwierciedlała ich czasy. [...] Ślepa wiara bywa gorsza od niewiary. Czasem pytania ułatwiają pogłębianie wiary.

Duchowny dodaje:  Bóg kocha homoseksualistów takimi jakimi są. 
Zachęca Mary, by dołączyła do organizacji PFLAG, skupiającej rodziców i przyjaciół gejów i lesbijek.

Z czasem, gdy kobieta pojmuje, że Pisma Świętego nie należy interpretować dosłownie, a homoseksualizm nie jest chorobą, zaczyna obwiniać siebie. Pewnej nocy oczyszcza pokój Bobby'ego, zrywając z mebli i ścian wszystkie karteczki z fragmentami z Biblii. Mary pod koniec filmu to już nie ta sama osoba co na początku.

          Trudno uwierzyć, aby możliwa była tak drastyczna przemiana matki. Skrajna, zażarta dewocja przewijająca się przez prawie cały film owocuje pełnym zaangażowania i optymizmu uczestnictwem w paradzie równości LGBT? Z perspektywy psychologicznej taki proces wydaje się być mało prawdopodobny, tym bardziej, że z przemowy jaką pod koniec wygłasza Mary dowiadujemy się, że minęło zaledwie 8 miesięcy od samobójstwa Bobby'ego. Po pogrzebie syna, w czasie stypy była zmuszona podać rękę homoseksualiście - byłemu partnerowi syna, po czym dokładnie umyła dłonie, by zmyć z siebie "brud" (a talerz, z którego David jadł, wyrzuciła do śmietnika). Jak to możliwe, że po tak krótkim czasie wrogie nastawienie przekształciło się w liberalną obronę praw gejów? Mary spotkała na swojej drodze oświeconego księdza, pogłębiła swoją wiedzę dotyczącą homoseksualizmu i zmieniła swoje postrzeganie. Ale aż do tego stopnia zaakceptowała homoseksualizm, by odkupić swoje winy poprzez zaangażowanie w obronę praw mniejszości oraz marsz w pierwszym rzędzie? Taka sprzeczność i przechodzenie w jednej skrajności w drugą, bez zachowania proporcji bardzo razi. Mary pod koniec filmu bardzo identyfikuje się z mniejszościami, czemu daje wyraz okazując bliskość chłopakowi przypominającemu jej o Bobbym. Paradoksalnie propaguje to co wcześniej tak potępiała. 
Finalna parada równości klimatem nie pasuje do uprzedniej treści filmu i moim zdaniem psuje jego efekt. Pozostaje dla mnie niezrozumiałe dlaczego ta sama kobieta, początkowo fanatyczka, pod koniec idzie na czele parady, maszerując z tęczowym transparentem gejowskim, szeroko uśmiechając się do homoseksualistów. Jest to żenujące i mało przekonujące, mówiąc krótko. Końcówka spłyca dokumentnie wydźwięk filmu i odbiera mu złożoność problemu. Oprawa marszów równości jest żenująca. Stawiam pytanie: dlaczego ważny manifest Mary został okraszony obrazami półnagich mężczyzn?



          Jak wiadomo, parady równości nie są dobrze widziane przez większościowe środowisko heteroseksualne, a wręcz podsycają w nim negatywne nastawienie i nie trudno się temu dziwić. Oczywiście geje i lesbijki na swoją obronę rzucą argument, że każdy człowiek  ma prawo do walki o swoje prawa i wyrażania siebie, a parada daje im taką szansę, gdyż mogą bezpiecznie dać upust swoim uczuciom. Owszem. Ale homoseksualiści w obronie swoich praw często zapominają u umiarze w obnoszeniu się z własną odmiennością. Nadmiar szkodzi. Przesadnym propagowaniem nieheteronormatywności ludzie LGBT wyłącznie zrażają do siebie innych i mogą zacząć odpychać nawet ludzi neutralnie bądź ambiwalentnie nastawionych względem homoseksualizmu. Gdy jest czegoś za dużo, następuje przesyt. Przykładem jest modny obecnie temat genderyzmu, wszechobecny w mediach, który wielu ludzi przyprawia już o mdłości, bo po prostu za dużo się o tym mówi. 
A warto pamiętać, że siłą nikogo nie zmusi się do zmiany poglądów. Heteroseksualista ma prawo nie mieć ochoty oglądać na ulicy pary dwóch całujących się kobiet, podobnie jak homoseksualna kobieta może czuć obrzydzenie na widok obściskującej się pary heteroseksualnej. Zbytnie afiszowanie się i obnoszenie z własną seksualnością, niezależnie od orientacji nie jest dobre. Życie seksualne powinno rozgrywać się w zaciszu domu, a nikogo nie powinno interesować co w czterech ścianach robi ze sobą dwóch mężczyzn, o ile żaden z nich nie krzywdzi drugiego. 
Młodzi homoseksualiści to zazwyczaj osoby zagubione we własnych emocjach, przejawiające jaskółczy niepokój, ukrywające w głębi siebie sekret o byciu innym. Walczą z rozterkami wewnętrznymi. Patrząc na nich, czasem trudno odgadnąć, że są homo, bo pod presją społeczeństwa starają się zachowywać normalnie, udając kogoś kim nie są. I często kończą podobnie jak Bobby, skacząc z mostu prosto pod rozpędzoną ciężarówkę. To się powoli zmienia, ale homofobia zawsze będzie istnieć.
Współczesny homoseksualny człowiek jest zmuszony do wpisywania się w określone normy społeczne, często próbuje żyć normalnie i wbrew sobie zakłada rodzinę, ma dzieci - wszystko po to, by sprostać wymaganiom społeczeństwa i oczekiwaniom rodziców. Nie może być w pełni szczęśliwy ani żyć po swojemu. A tymczasem homoseksualizmu się nie wybiera, rodzimy się z określoną orientacją i tego nie można zmienić, podobnie jak koloru oczu. Jest to rzecz naturalna. Tak jak z heteroseksualisty nie można zrobić geja, tak samo geja nie wyleczy się z homoseksualizmu i nikt nie ma obowiązku kreować się na kogoś kim nie jest. Natury nie da się oszukać ani zmienić. 
Każdy ma prawo kochać kogo chce, każdy ma prawo do życia w zgodzie z własną naturą i orientacją, o ile nie krzywdzi tym innych. Ale warto pamiętać, że zawsze znajdą się ludzie, którzy nie będą tego akceptować i oni również mają do tego pełne prawo. 
Rodzice nie mają obowiązku akceptować swoich homoseksualnych dzieci. Co innego przyjąć coś do wiadomości, co innego akceptować. Rodzice mogą uważać to za nienaturalne, dziecko homoseksualne może ich obrzydzać i obiektywnie rzecz ujmując, jest to zrozumiałe. 
Kościół również nie musi akceptować takich osób, gdyż byłoby to sprzeczne z wielowiekową tradycją i zachwiałoby całą jego instytucją, która posiada już swoje wąsko wydeptane ścieżki myślenia. Religia nie ma jednak prawa ingerować w życie seksualne żadnej istoty. 
Owszem, Biblia nie potępia homoseksualistów, a jedynie akty homoseksualne. Potępia grzech, nie grzesznika. Kościół jednak zachęca "takie" osoby do powstrzymywania się od praktyk homoseksualnych i nakłania do wstrzemięźliwości, podobnie jak potępia seks przedmałżeński. Seks przedmałżeński oraz cudzołóstwo to również grzechy tak samo jak homoseksualizm. Czemu zatem dwa pierwsze są traktowane z większą pobłażliwością? Dlaczego potępiamy homoseksualistów, a uważamy za normalne cudzołożenie? Jak wiele katolików zapomina, by nie naruszać szóstego przykazania (o dziewiątym nie wspominając, bo to łamie prawie każdy)? Skoro tak bardzo wierzymy i uważamy homoseksualizm za wynaturzenie, bądźmy konsekwentni i przestrzegajmy zasad, która wyznacza nam nasza wiara. 
Nie wiemy co myśli Bóg, nie wiemy czy odrzuca gejów, nie wiemy czy w jego oczach homoseksualizm naprawdę jest grzechem. Nawet jeśli, to i tak wszyscy, niezależnie od orientacji rodzimy się w grzechu i wszyscy mamy grzeszną naturę. Homoseksualista popełniający tak ciężki grzech jakim jest dana mu przy poczęciu orientacja, jest często mniej grzeszny niż heteroseksualista, który oficjalnie żyje zgodnie z nauką kościoła, a w zaciszu domu wyrządza krzywdę swoim najbliższym. Biblię napisali ludzie. A my przekraczamy granicę, przypisując sobie boskie prawa i osądzamy homoseksualistów. To nie Bogu zawadzają geje. Zawadzają oni ludziom żyjącym w ciemnogrodzie, o ciasnych horyzontach myślowych. Po swojemu interpretujemy Słowo Boże, a czasy się zmieniają - interpretacje Pisma wraz z nimi.
A tak na marginesie - czy katolicy naprawdę czytają Biblię, czy jedynie sypią wyrwanymi z kontekstu cytatami, których sami nie rozumieją w odniesieniu do całego Pisma Świętego i na ich podstawie osądzają innych ludzi? Propagując coś, warto wiedzieć o czym się mówi.    



          Modlitwy za Bobby'ego to NIE film gejowski - nie ma w nim scen nagości i seksu, a zatem może go spokojnie obejrzeć cała rodzina. Klimatem pasuje do produkcji lat 80. Wśród opinii internautów dominuje pogląd, że film jest tendencyjny i stanowi tanią stereotypową amerykańską gejowską propagandę, że skierowany jest do niewybrednego, przeciętnego odbiorcy i przekazuje jednowymiarową banalną naukę moralną. Być może o to tu chodzi - żeby dotrzeć z najprostszym przekazem do szerszego grona społeczeństwa, przystępnym językiem, który może przemówić do mas. Pytanie tylko, czy przemówi. Akademia Telewizyjna doceniła Modlitwy za Bobby'ego. Film otrzymał nagrodę GLAAD Media Awards w kategorii Najlepszy film telewizyjny 2010. 

          Produkcja ta posiada treść, głębokie przesłanie, ale rzeczywiście słabą formę. Od strony technicznej ma dużo niedociągnięć i pozostawia wiele do życzenia, jest dość słaba - fabuła chwilami jest rażąco banalna i upraszczająca, wiele kwestii pokazanych zostało w wielkim skrócie, przez co niektóre dialogi są wręcz groteskowe (np. trywialny sposób w jaki Bob wyznaje bratu, że jest gejem). Dobry materiał na scenariusz mógł zostać lepiej wykorzystany. Tu wygląda jak efekt pracy amatorów. Można się przyczepić do montażu. Jest to jednak produkcja telewizyjna, a nie kinowa. W przypadku takich filmów nakłady finansowe są niskie, dlatego na niektóre kwestie można przymknąć oczy. Strona techniczna i szczegóły nie mają tu aż takiego znaczenia. Ważna jest treść, na którą składają się istotne kwestie: próba odnalezienia własnej tożsamości, relacje rodzinne, kwestia odrzucenia i akceptacji odmienności.
Film ten stawia pytania i ma na celu opowiedzenie historii człowieka i tego co dzieje się w jego wnętrzu. Widzimy, do czego może doprowadzić fanatyzm religijny i ślepe podążanie za wiarą. Homofobia często skutkuje tragedią, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z homofobią ze strony rodziców. Dramatyczna historia skłania do pewnej refleksji i uzmysławia, że warto zastanowić się nad znaczeniem religii w naszym życiu i nad tym w jaki sposób interpretujemy Pismo Święte. Szkoda tylko, że o ile pierwsza część filmu zawiera elementy dramatu psychologicznego, o tyle druga nasycona jest przesadną propagandą homoseksualną, co niestety umniejsza jego wartości.  

          Film jest ckliwy, chwilami mdły i schematyczny - przekaz podany został w bardzo cukierkowej, wręcz przesłodzonej formie, w postaci sentymentalnego obrazka. Jest to wadą tej produkcji, ale paradoksalnie film najzwyczajniej w świecie mnie wzruszył, wywołując ogromne emocje. Jak ktoś gdzieś napisał: "Film nie musi być idealny, by zapukał do drzwi serca". Rzadko zdarza mi się uronić choćby jedną łzę podczas filmu, a tym bardziej intensywnie płakać. W tym wypadku miało to miejsce. Wzruszające filmy zostały współcześnie zepchnięte do podziemi, filmy "z życia wzięte" są niemodne. Tu zaś mamy prostą, ale dotykającą wnętrza prawdziwą historię. Lubię ekranizacje prawdziwych historii. Fabuła oparta na wydarzeniach autentycznych zawsze przedstawia dla mnie pewną wartość. Zatem wiarygodność tego filmu jest jego walorem. Mimo banalności, jest niezmiernie poruszający i chwyta za serce. Scena samobójstwa na moście poruszyła mnie do żywego, oczywiście ze względu na retrospekcyjny przekrój bolesnych wspomnień jakie przewijają się przed oczami Bobby'ego w jego ostatnich chwilach. 

Emocje w dużej mierze zawdzięczam aktorce, która niezwykle wiarygodnie wcieliła się w rolę matki. Właściwie, gdy widzi się bardzo słabą grę Ryana (kreującego postać dość płaską i jednowymiarową) kontrastującą z pełną zaangażowania emocjonalnego grą Sigourney Weaver, można śmiało dojść do wniosku, że film jest nie tyle historią młodego homoseksualisty, ile raczej rozdzierającą dogłębnie wnętrze opowieścią o burzliwych zmaganiach matki z homoseksualizmem syna. Tak więc, pomimo zastrzeżeń do samego filmu, gra aktorska Sigourney przenosi go na wyższy poziom. Aktorka świetnie pokazała tę przemianę, odnajdując się w roli kobiety, która uwikłana w dramatyczny łańcuch niesie ciężar próby zrozumienia własnego syna, podczas gdy świat Boba stoi w opozycji do wcześniejszego wyobrażenia Mary o jej synu. Mary dopiero po śmierci syna uświadomiła sobie swoje błędy i zaakceptowała jego odmienność. Dopiero gdy sięgnęła do jego dziennika, w którym na bieżąco opisywał swoje stany emocjonalne, zaczęła zagłębiać się w myśli i uczucia własnego syna. Czytając jego słowa: Czuję się tak jakbym stał na krawędzi urwiska i spoglądał w przepaść, zrozumiała, że Bobby żył w lęku i czuł się uwięziony i że tak naprawdę Mary przez cały czas starała się pomóc sobie, nie Bobby'emu, zapominając o tym, by posłuchać co ma do powiedzenia jej syn. Pojęła jak krzywdzące było dla niego jej postrzeganie homoseksualizmu przez pryzmat uleczalnej choroby. Dopiero w czasie dyskusji z księdzem podjęła próby interpretacji Biblii. Wcześniej nawet nie zastanawiała się na sensem słów Pisma, biernie akceptowała jego treść, w sposób dosłowny postrzegając jego przekaz niczym gotowiec. Gdy dojrzała, było już za późno. Czasem potrzebna jest tragedia, by nastąpił pewien przełom, by możliwa była kataliza. Tutaj potrzebna była tragedia, by Mary nauczyła się dystansu do Biblii. 

Sigourney angażuje się w walkę o prawa dla osób LGBT. Zauważyła, że społeczeństwo w USA wcale nie jest tak tolerancyjne w kwestii homoseksualizmu, jak niektórym się wydaje. Na tym polu Amerykanie wciąż są bardzo spolaryzowani w opiniach. To wielka bitwa i niestety obawiam się, że to szybko się nie zmieni - powiedziała aktorka. 

Dla kogo jest ten film? Dla ludzi, których umysł otwarty jest na jego treść i przekaz. 
Tolerancji nie nauczymy nikogo siłą. Do tego trzeba dojrzeć i trzeba tego chcieć, jest to trudne zadanie. Faszerując heteroseksualnych homofobów filmami moralizującymi niczego nie zdziałamy. Mówienie o tym nie pomoże, dopóki nie ma chęci zrozumienia i dialogu z obu stron.

P.S. Prawdziwa Mary Griffith wystąpiła w filmowej paradzie równości, symbolicznie wymachując tęczową chorągiewką.

 

Na koniec dwa zwyczajne słowa: przepiękny film!
Za emocje dziękuję aktorce Sigourney Weaver.

Bohater filmu Modlitwy za Bobby'ego poddał się, bo próbował dostosować się do matki i żyć zgodnie z jej poglądami. Spisał na straty własne pasje i marzenia oraz prawo do miłości i wymeldował się z życia. Warto pamiętać, by nigdy nie podporządkowywać swojej prywatnej egzystencji poglądom innych ludzi, nawet najbliższych. Niech każdy żyje własnym życiem, by móc być dumnym z siebie jako istoty ludzkiej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz